Już od lat tak zwaną normalność naciąga się i rozciąga, że o mało nie pęknie, niczym lina napinana coraz mocniej, w oczekiwaniu na kłapnięcie dzioba czarnego łabędzia, które ją przetnie na pół. Skoro już lina pękła, czy mamy związać jej końce na nowo, czy też rozpleść dyndające końcówki, by przekonać się, co można by z nich utkać?
Covid-19 pokazuje nam, że gdy ludzkość zjednoczy się we wspólnej sprawie, możliwa jest fenomenalnie prędka zmiana. Żaden z problemów nękających świat nie jest trudny do rozwiązania technicznie; rodzą się one z ludzkiej niezgody. W spójności, twórcze siły ludzkości nie mają granic. Kilka miesięcy temu propozycja, by zaprzestać podróży w interesach wydałaby się absurdalna. Tyczy się to też radykalnych zmian, które czynimy w naszych zachowaniach społecznych, ekonomii i w roli, jaką pozwalamy w naszym życiu odgrywać rządzącym. Covid ukazuje siłę naszej zbiorowej woli, gdy zgodzimy się co do tego, co jest ważne. Co jeszcze moglibyśmy osiągnąć, będąc spójni? Co chcemy osiągnąć, i jaki świat stworzymy? Oto pierwsze pytanie, gdy ktoś ocknie się i dostrzeże, jaką ma niesłychaną moc.
Covid-19 to jak interwencja odwykowa, która przerywa więź uzależnienia od normalności. Przerwać nawyk, oznacza sprawić, że będzie on dla nas widoczny; obrócić go z natręctwa w wybór. Gdy kryzys ustąpi, możemy mieć okazję, by zapytać samych siebie, czy chcemy powrócić do normalności, czy też może jest coś takiego, co dostrzegliśmy podczas tej przerwy w rutynie, co chcielibyśmy wnieść do naszej przyszłości. Moglibyśmy zapytać, po tym, jak tak wielu ludzi straciło pracę, czy wszystkie te prace są światu tak bardzo potrzebne i czy nasz trud i siły twórcze nie znalazłyby lepszego zastosowania gdzie indziej. Moglibyśmy zapytać, czy faktycznie potrzebujemy tyle latać, skoro przez pewien czas mogliśmy obywać się bez lotów, wakacji w Disneylandzie czy wystaw handlowych. Jakie części świata ekonomii będziemy chcieli przywrócić, a które z nich być może zdecydujemy się sobie odpuścić? No i, na bardziej ponurą nutę, za które z rzeczy, które się nam teraz odbiera – swobody obywatelskie, wolność zgromadzeń, prawo decydowania o własnym ciele, spotkania na żywo, uściski, podawanie ręki na powitanie i życie publiczne – będziemy musieli walczyć wysiłkiem woli osobistej i politycznej?
Przez większość życia miałem wrażenie, że ludzkość zbliża się do rozstajów. Zawsze kryzys, zapaść, załamanie wisiały nad nami, tuż za rogiem, jednak ciągle nie nadchodziły. Wyobraźcie sobie, że idziecie drogą i przed sobą widzicie rozstaje. Zaraz za tym wzgórzem, za zakrętem, za lasem. Doszedłszy na szczyt wzgórza, widzicie, że się myliliście, to był miraż, rozstaje są dalej niż myśleliście. Idziecie dalej. Czasem rozstaje ukazują się waszym oczom, czasem znikają z widoku i wydaje się, że droga ciągnie się bez końca. Może nie ma tych rozstajów. Nie, nie, są, znowu! Zawsze są tuż, tuż. Nigdy nie ma ich tutaj.
I nagle wychodzimy z zakrętu i oto one. Zatrzymujemy się, ledwo co wierząc, że w końcu się to dzieje, z ledwością zdolni uwierzyć, po tym, jak przez lata przykuci byliśmy do drogi naszych poprzedników, że teraz, w końcu, mamy wybór. Słusznie zatrzymujemy się, oszołomieni nowością sytuacji. Ponieważ przed nami niczym promienie rozpościera się sto różnych ścieżek, niektóre prowadzą w tym samym kierunku, w którym zmierzaliśmy do tej pory. Niektóre prowadzą do piekła na ziemi. A niektóre wiodą do świata bardziej uleczonego i piękniejszego niż kiedykolwiek śmieliśmy sobie wyobrazić.
Piszę te słowa, aby stanąć tutaj z wami – oszołomiony, może przerażony, jednak z nowym poczuciem możliwości – w tym miejscu rozwidlających się ścieżek. Przyjrzyjmy się niektórym z nich i sprawdźmy, dokąd prowadzą.
* * *
W zeszłym tygodniu usłyszałem od znajomej taką oto historię. Była w sklepie spożywczym i zobaczyła, jak pewna kobieta szlocha w alejce pomiędzy półkami. Lekceważąc zasady dystansu społecznego, podeszła do kobiety i przytuliła ją. „Dziękuję”, rzekła kobieta, „Już od dziesięciu dni nikt mnie nie przytulił”. Obywanie się bez przytulania przez kilka tygodni to niewielka cena, jeśli dzięki temu można powstrzymać epidemię, która może odebrać życie milionom ludzi. Mocny argument za zachowaniem dystansu wobec innych osób w najbliższej przyszłości jest taki: może to powstrzymać taki wzrost przypadków zachorowań na Covid, który mógłby zupełnie przerosnąć służbę zdrowia. Chciałbym umieścić ten argument w szerszym kontekście, szczególnie, gdy popatrzymy na to z perspektywy długofalowej. O ile nie chcemy, by trzymanie się w odległości od innych zostało zinstytucjonalizowane, a społeczeństwo zreorganizowane wokół tej zasady, uświadommy sobie, jakiego dokonujemy wyboru i dlaczego.
To samo tyczy się innych zmian, które mają miejsce w związku z epidemią koronawirusa. Niektórzy komentatorzy zauważają, że wpisują się one nieźle w plan kontroli totalitarnej. Przerażone społeczeństwo akceptuje ograniczenia swobód społecznych, które w innym przypadku byłyby trudne do usprawiedliwienia, takie, jak ciągłe śledzenie miejsca przebywania i przemieszczania się obywateli, przymusowa opieka medyczna, narzucona kwarantanna, ograniczenia podróży i wolności zgromadzeń, cenzurowanie tego, co władze uznają za dezinformację, zawieszenie habeas corpus oraz władzę militarną nad cywilami. Na wiele z tych zmian zanosiło się przed pojawieniem się Covid-19; odkąd wirus się pojawił, nie dało się im już oprzeć. To samo dotyczy automatyzacji handlu; przejścia od uczestniczenia w sporcie i rozrywce do oglądania wydarzeń z daleka; migracji życia z przestrzeni publicznej do przestrzeni prywatnej; przejście od szkół mieszczących się w budynkach do edukacji online; upadku sklepów zbudowanych z zaprawy i cegły, i przeniesienia ludzkiej pracy i rozrywki na ekrany. Covid-19 przyspiesza uprzednio istniejące trendy polityczne, ekonomiczne i społeczne.
Podczas, gdy powyższe zjawiska są usprawiedliwione na krótką metę, ponieważ mają na celu „spłaszczenie krzywej” (krzywej wzrostu epidemii), słyszymy także dużo o „nowej normalności”; co oznacza, że zmiany te mogą wcale nie być tymczasowe. Jako że groźba choroby zakaźnej, tak jak groźba terroryzmu, nigdy nie znika, środki kontroli mogą łatwo zostać na stałe. Jeżeli tak czy owak zmierzaliśmy w tym kierunku, obecne usprawiedliwienie musi być częścią głębszego impulsu. Przeanalizuję ten impuls w dwóch częściach: odruch kontroli i wojna ze śmiercią. Gdy w ten sposób to pojmujemy, wyłania się okazja inicjacji: widzimy ją już teraz w formie solidarności, współczucia i opieki, do których natchnął nas Covid-19.
Odruch kontroli
W chwili powstawania tego artykułu, oficjalne dane statystyczne podają, że na Covid-19 zmarło około 25 000 ludzi. Do czasu gdy wirus już się wyszaleje, żniwo śmierci może być dziesięć albo sto razy większe, albo nawet, jeśli sprawdzą się niektóre niepokojące hipotezy, tysiąc razy większe. Każdy z tych ludzi ma bliskich, których kocha, rodzinę i przyjaciół. Współczucie i sumienie wzywają nas, byśmy robili, co tylko w naszej mocy, by odwrócić niepotrzebną tragedię. Dla mnie ma to znaczenie osobiste: moja własna, niezmiernie kochana, lecz bardzo też krucha matka, należy do tych najbardziej podatnych na chorobę, która zabija głównie ludzi starych i osłabionych.
Jaka będzie ostateczna liczba zgonów? Nie da się odpowiedzieć na to pytanie w chwili, gdy to piszę. Wczesne sprawozdania były bardzo niepokojące; przez całe tygodnie oficjalna liczba z Wuhan, pojawiająca się w mediach bez końca, miała szokującą wysokość 3,4%. W połączeniu z wysoce zaraźliwą naturą wirusa, wskazywało to na dziesiątki milionów zejść śmiertelnych na całym świecie, czy też nawet sto milionów zgonów. Od pewnego czasu szacunkowe liczby spadły, ponieważ stało się jasne, że większość przypadków to przypadki łagodne lub przebiegające bez typowych symptomów. Biorąc pod uwagę, że testy skupiały się bardziej na osobach poważnie chorych, współczynnik zgonów wydaje się sztucznie wysoki. W Korei Południowej, gdzie zbadano setki tysięcy ludzi z łagodnymi objawami, podawany współczynnik przypadków śmiertelnych wynosi 1%. W Niemczech, gdzie testy również obejmują wiele osób z łagodnymi symptomami choroby, współczynnik zgonów wynosi 0,4%. Autor pewnego artykułu, niedawno opublikowanego w magazynie Science, twierdzi, że 86% infekcji jest nieudokumentowana, co wskazuje na znacznie niższy współczynnik zgonów niż wskazywałby obecny wskaźnik śmiertelności przypadków.
Na poparcie tego poglądu przytoczyć można historię statku wycieczkowego Diamond Princess. Z 3711 ludzi przebywających na pokładzie, około 20% miało pozytywny wynik testu zarażenia wirusem; mniej niż połowa miała objawy choroby, a osiem osób zmarło. Statek wycieczkowy to idealna sceneria dla zarazy i zanim ktoś uczynił coś w tej sprawie, wirus miał pełno czasu, by się rozprzestrzeniać, a jednak zarażona została zaledwie jedna piąta osób. Ponadto, jak to bywa ze statkami wycieczkowymi, populacja statku była zdecydowanie leciwa: prawie jedna trzecia pasażerów była po siedemdziesiątce, a ponad połowa – po sześćdziesiątce. Zespół badawczy stwierdził, biorąc pod uwagę dużą liczbę przypadków o nietypowych symptomach, że prawdziwy współczynnik śmiertelności wynosi około 0,5%. To wciąż pięć razy więcej, niż w przypadku grypy. W oparciu o powyższe wyniki badań (uwzględniając fakt, że w Afryce, Azji Południowej i Południowo-Wschodniej średnia wieku jest o wiele niższa), przypuszczam, że liczba zgonów w Stanach Zjednoczonych może wynieść około 200 000-300 000 – więcej, jeśli przerośnie to możliwości służb medycznych; mniej, jeśli zarażenia rozłożą się w czasie – zaś na całej kuli ziemskiej, około 3 000 000. To poważna ilość. Od czasów pandemii grypy z Hong Kongu w 1968/69 roku świat nie doświadczył niczego podobnego.
Co się tyczy rzędu wielkości, moje hipotezy z łatwością mogą się dezaktualizować. Każdego dnia media podają nową sumę wszystkich przypadków zarażenia Covid-19, ale nikt nie ma pojęcia, jaka jest prawdziwa liczba, ponieważ zbadano zaledwie niewielki procent populacji. Jeżeli dziesiątki milionów będą miały wirusa bez typowych objawów, nie ma szansy, byśmy mogli o tym wiedzieć. Kolejną komplikacją jest wysoki współczynnik fałszywych wyników pozytywnych obecnie istniejących testów, być może sięgający nawet 80%. (Sprawdźcie, jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o nawet bardziej niepokojących aspektach testów, wywołujących niepewność co do ich dokładności). Powtarzam: nikt nie wie, co się naprawdę dzieje – ze mną włącznie. Bądźmy świadomi dwóch sprzecznych tendencji we wszelkich ludzkich sprawach. Pierwszą jest tendencja do samonakręcającej się histerii, która wyklucza dane nie współgrające z istniejącym poziomem lęku i tworzy obraz świata na swoje podobieństwo. Drugą jest zaprzeczanie, irracjonalne odrzucanie informacji, które mogłyby zakłócić poczucie komfortu i normalności. Jak mówi Daniel Schmactenberger9 – skąd wiesz, że to, w co wierzysz, jest prawdą?
W świetle tej niepewności, chciałbym pokusić się o pewną prognozę: z kryzysem będzie tak, że nic nie będzie wiadomo. Jeśli ostateczne pokłosie zarazy, co do którego prawdziwej liczby i tak będą toczyć się dysputy, będzie niższe, niż się obawialiśmy, niektórzy będą mówić, że to dlatego, że obostrzenia kontroli zadziałały. Inni zaś będą mówić, że to dlatego, że choroba nie była aż tak niebezpieczna, jak nam mówiono.
Dla mnie, w chwili, gdy to piszę, największą zagadką jest brak nowych zachorowań w Chinach. Rząd nie wprowadził kwarantanny do czasu, gdy epidemia stała się faktem. Wirus powinien był rozprzestrzenić się masowo podczas chińskiego Nowego Roku, kiedy to każdy samolot, pociąg i autobus napakowany jest po brzegi ludźmi przemieszczającymi się po całym kraju. Więc o co tu chodzi? Raz jeszcze: nie wiem – i wy też nie wiecie.
Niezależnie od tego, czy na całym świecie umrze 50 000, 500 000, czy 5 milionów ludzi, przyjrzyjmy się też innym liczbom, by nabrać perspektywy. W żadnym razie nie twierdzę, że Covid nie jest taki zły i nie powinniśmy nic w tej sprawie robić. Pozwólcie jednak coś zauważyć. W ostatnim roku, według FAO, z głodu zmarło na świecie pięć milionów dzieci (spośród 162 milionów tych, które są niedożywione i 51 milionów tych, które są wycieńczone). Jest to 200 razy więcej, niż liczba ludzi, którzy zmarli jak dotąd na Covid-19, a jednak żaden rząd nie ogłosił stanu wyjątkowego ani nie zażądał, byśmy radykalnie zmienili sposób życia, by te dzieci uratować. Nie dostrzegamy też porównywalnego poziomu zaalarmowania i podjęcia działań w związku z samobójstwami – które stanowią wierzchołek góry lodowej rozpaczy i depresji – wskutek samobójstw, rocznie ginie ponad milion ludzi na całym świecie, z czego w Stanach Zjednoczonych umiera 50 000. A co z przedawkowaniem narkotyków? Z przedawkowania w Stanach Zjednoczonych ginie rocznie 70 000 ludzi. Epidemie autoimmunologiczne dotykają 23,5 miliona (wg NIH) czy też 50 milionów osób (wg AARDA). Albo otyłość – pozbawia ona zdrowia znacznie ponad 100 milionów ludzi. Dlaczego właściwie nie podejmujemy działań, by odwrócić groźbę zagłady nuklearnej albo katastrofy ekologicznej, tylko przeciwnie – dokonujemy wyborów, które zwiększają prawdopodobieństwo tych kataklizmów?
Proszę, nie zrozumcie mnie źle. Nie dowodzę tutaj, że skoro nie zmieniliśmy stylu życia, by ratować dzieci przed śmiercią głodową, to nie powinniśmy zmieniać go z powodu Covid. Przeciwnie – jeżeli jesteśmy w stanie tak radykalnie się zmienić z powodu Covid-19, możemy dokonać tego samego również dla tych innych spraw. Zapytajmy, dlaczego jesteśmy zdolni zjednoczyć się w zbiorowym wysiłku, by powstrzymać wirusa, a nie możemy w ten sam sposób odnieść się do innych poważnych zagrożeń ludzkości? Dlaczego, aż do tej chwili, społeczność międzynarodowa była tak bardzo znieruchomiała w swej zastanej trajektorii?
Odpowiedź jest prosta – wobec światowej klęski głodu, uzależnienia, chorób autoimmunologicznych, samobójstw czy katastrofy ekologicznej, jako społeczeństwo nie wiemy, co robić. Nasze reakcje na sytuację kryzysową, polegające na stosowaniu takiej czy innej formy kontroli, nie są w tych przypadkach zbyt efektywne. A teraz pojawia się epidemia i wreszcie możemy rzucić się do działania. Jest to rodzaj kryzysu, wobec którego kontrola przynosi rezultaty: kwarantanna, przymusowe zatrzymanie w domu, izolacja, mycie rąk, kontrola przemieszczania się, kontrola informacji, kontrola nad naszymi ciałami. Czyni to Covid wygodnym naczyniem na nurtujące nas lęki, miejscem, w którym kanalizuje się nasze rosnące poczucie bezradności wobec zmian ogarniających świat. Covid-19 to zagrożenie, któremu możemy sprostać. W odróżnieniu od wielu innych naszych lęków, Covid-19 oferuje jakiś plan.
Instytucje naszej cywilizacji są coraz bardziej bezradne wobec wyzwań naszych czasów. Jakże chętnie witają wyzwanie, któremu w końcu są w stanie stawić czoła. Jak bardzo palą się, by potraktować je jako kryzys najwyższej wagi. Jakże naturalnie ich systemy zarządzania informacją wybierają najbardziej alarmujące obrazy. Z jaką łatwością społeczeństwo przyłącza się do paniki, przyjmując zagrożenie, któremu rząd potrafi sprostać, jako groźbę zastępczą dla rozmaitych niewypowiedzianych niebezpieczeństw, którym sprostać nie może.
Większość wyzwań naszych czasów nie poddaje się sile. Nasze antybiotyki i chirurgia nie dają sobie rady z piętrzącymi się kryzysami zdrowotnymi chorób autoimmunologicznych, uzależnień i otyłości. Nasze karabiny i bomby, skonstruowane by zwyciężać armie, są bezużyteczne, gdy chodzi o anihilację nienawiści między narodami czy też ochronę naszych rodzin przed przemocą domową. Nasza policja i więzienia nie są w stanie zmienić warunków rodzących przestępczość. Nasze pestycydy nie mogą odnowić zrujnowanej gleby. Covid-19 przypomina dobre dawne czasy, gdy wyzwania chorób zakaźnych ustępowały przed nowoczesną medycyną i higieną, kiedy nazizm uległ machinie wojennej, a sama przyroda poddała się, tak przynajmniej nam się wydawało, technologicznym podbojom i ulepszeniom. Przypomina dni, w których nasza broń zdawała egzamin, a stan świata zdawał się poprawiać z każdą kolejną technologią kontroli.
Jakie problemy ustępują pod działaniem dominacji i kontroli? Takie, które powodowane są przez coś z zewnątrz, coś Innego. Kiedy zaś przyczyną problemu jest coś bezpośrednio związanego z nami samymi, jak bezdomność czy nierówność, uzależnienie czy otyłość, nie ma z kim prowadzić wojny. Możemy spróbować obsadzić jakiegoś wroga, winiąc na przykład miliarderów, Władimira Putina albo samego diabła, ale wówczas brak nam kluczowej informacji – przede wszystkim, jakie bazowe warunki pozwalają miliarderom (lub wirusom) tak się mnożyć.
Jeśli istnieje jakaś rzecz, w której nasza cywilizacja się wyróżnia, to jest to walka z wrogiem. Cieszy nas każda okazja, by robić to, co robimy najlepiej, coś, co dowodzi wartości naszych technologii, systemów i światopoglądu. Tak więc, fabrykujemy sobie wrogów, formułując problemy takie, jak przestępczość, terroryzm i choroba wedle schematu „my kontra oni” i mobilizujemy nasze zbiorowe energie dla przedsięwzięć, które zmieszczą się w ramach tej wizji. Typujemy zatem Covid-19 jako wezwanie do broni, reorganizując społeczeństwo jakby miało podjąć wysiłek wojenny, podczas gdy nad możliwością zagłady nuklearnej, katastrofy ekologicznej czy głodowej śmierci pięciu milionów dzieci potrafimy przejść do porządku dziennego.
Narracja spiskowa
Fraza „z powodu Covid-19” wydaje się usprawiedliwiać tyle pozycji na totalitarnej liście życzeń, że są tacy, którzy wierzą, iż jest to umyślna rozgrywka o władzę. Nie jest moim celem propagowanie tej teorii ani też podważanie jej, chociaż zaoferuję tu parę uwag z meta-poziomu. Najpierw, krótki przegląd.
Teorie owe (jest wiele wariantów) mówią o Event 201 („Wydarzenie 201”, sponsorowane przez Gates Foundation, CIA, itd., we wrześniu ubiegłego roku) i białej księdze Fundacji Rockefellera z 2010 roku, w szczegółach opisującej scenariusz zatytułowany „Lockstep”; w obu dokumentach wyłożona jest autorytarna reakcja władz na hipotetyczną pandemię. Zwracają one uwagę, że infrastruktura, technologia i struktury prawne dla wprowadzenia stanu wojennego są już przygotowywane od wielu lat. Jedyne, czego było trzeba, to jakiś sposób, by społeczeństwo mogło takie działanie zaakceptować – i oto sposób się pojawił. Bez względu na to, czy obecne formy kontroli mają zostać na stałe, czy nie, powstał precedens dla:
-
śledzenia przemieszczania się ludzi o każdej porze (z powodu koronawirusa)
-
zawieszenia wolności zgromadzeń (z powodu koronawirusa)
-
objęcia cywilów nadzorem militarnym (z powodu koronawirusa)
-
pozaprawnego zatrzymania na czas nieokreślony (kwarantanna, z powodu koronawirusa)
-
wstrzymania obiegu gotówki (z powodu koronawirusa)
-
cenzorowania internetu (by zwalczać dezinformację, z powodu koronawirusa)
-
przymusowych szczepień i innych zabiegów lekarskich, ustanawiających władzę państwa nad naszymi ciałami (z powodu koronawirusa)
-
sklasyfikowania wszystkich aktywności i celów podróży jako wyraźnie dozwolone lub zabronione (można wyjść z domu w tym celu, a w tamtym – już nie), eliminujące „szarą strefę”, wobec której nie ma żadnych zarządzeń. Takie wyczerpujące regulacje to sama istota totalitaryzmu. Jakkolwiek są one teraz konieczne, z powodu, no cóż, koronawirusa.
Jest to smakowita pożywka dla teorii spiskowych. Nie widzę powodów by twierdzić, że któraś z nich nie jest prawdziwa, jakkolwiek ta sama sekwencja wydarzeń mogła rozwinąć się wskutek nieuświadomionej systemowej tendencji do narastającej kontroli. Skąd się bierze ta tendencja? Jest ona wpleciona w DNA cywilizacji. Przez tysiąclecia, cywilizacja (w przeciwieństwie do niewielkich kultur tradycyjnych) pojmowała postęp jako kwestię rozciągania kontroli nad światem: udomowienie dzikich zwierząt, podbicie barbarzyńców, okiełznanie sił przyrody i uporządkowanie społeczeństwa według zasad prawa i rozumu. Rozbudowę kontroli przyśpieszyła rewolucja naukowa, która wystrzeliła „postęp” na nowe wyżyny: uporządkowanie rzeczywistości według obiektywnych kategorii i miar, oraz panowanie nad materią za pomocą technologii. Wreszcie, nauki społeczne zapowiedziały użycie tych samych środków i metod, by spełnić ambicje (sięgające Platona i Konfucjusza) stworzenia społeczeństwa doskonałego.
Ci zatem, którzy pełnią rolę cywilizacyjnej administracji, ucieszą się z pewnością na możliwość wzmocnienia kontroli, bo w końcu służy ona wielkiej wizji przeznaczenia ludzkości: doskonale uporządkowanego świata, w którym choroby, przestępstwa, bieda, a może nawet samo cierpienie można za pomocą inżynierii społecznej wykluczyć z istnienia. Nie trzeba doszukiwać się tu żadnych niskich pobudek. Rzecz jasna, chcieliby oni wiedzieć, gdzie każdy jest w danym momencie – by jeszcze lepiej zadbać o wspólne dobro. Dla nich, Covid-19 ukazuje, jak bardzo jest to konieczne. „Czy w świetle koronawirusa, możemy pozwolić sobie na swobody demokratyczne?”, pytają. „Czy też teraz musimy je z konieczności poświęcić dla własnego bezpieczeństwa?”. To znany refren, bo towarzyszył on już innym kryzysom w przeszłości, na przykład 9/11 (katastrofie 11 września).
By zrobić nowy użytek z popularnej metafory: wyobraźcie sobie człowieka z młotkiem, który łazi dookoła, szukając powodu, by go użyć. Nagle widzi sterczący gwóźdź. Od dłuższego czasu szukał gwoździa, waląc w śruby i nity bez szczególnego powodzenia. Wyznaje on światopogląd, według którego najlepszym narzędziem jest młotek a świat można znacznie ulepszyć wbijając gwoździe. I o to gwóźdź! Moglibyśmy podejrzewać, że w swym zapale sam umieścił tam ten gwóźdź, ale nie ma to właściwie żadnego znaczenia. Może nawet to, co sterczy, to wcale nie jest gwóźdź – ale jest wystarczająco do gwoździa podobne, by zacząć walić. Gdy narzędzie jest w pogotowiu, na pewno pojawi się okazja, żeby go użyć.
Dodam jeszcze, dla tych, którzy mają skłonność do powątpiewania we władze i autorytety: być może tym razem to faktycznie jest gwóźdź. W takim razie młotek jest istotnie właściwym narzędziem – wtedy zasada młotka zadziała z jeszcze większą siłą, gotowa na śruby, przyciski, przytrzaśnięcia czy rozdarcia.
Tak czy owak, problem, z którym mamy do czynienia jest o wiele głębszy, niż problem obalenia niegodziwej koterii Illuminati. Nawet, jeśli istnieją, to, zważywszy na skłonności cywilizacji, ten sam trend utrzymałby się i bez nich, albo też powstaliby nowi Illuminati, by przejąć funkcje tych starych.
Prawdziwa czy nie, idea, jakoby epidemia była jakimś potwornym zamachem popełnionym przez złoczyńców na społeczeństwie, nie jest bardzo odległa od mentalności typu „znajdźmy patogen”. To mentalność krzyżowca, mentalność wojenna. Umiejscawia ona źródło choroby socjo-politycznej w patogenie, z którym można następnie walczyć, w koźle ofiarnym, odciętym od nas samych. Ryzykuje przeoczenie warunków, które czynią społeczeństwo żyznym gruntem dla działania takiego spisku. Czy zasiew był celowy, czy też zasiał go wiatr, jest według mnie kwestią drugorzędną.
To, co teraz powiem, dotyczy tematu niezależnie od tego, czy Covid-19 to broń stworzona z pomocą inżynierii genetycznej, czy też wiąże się on ze sprawą 5G, czy ktoś używa go, by coś „nie wyszło na jaw”, czy jest to koń trojański dla światowej władzy totalitarnej, czy jest bardziej śmiercionośny niż nam powiedziano, czy też jest mniej śmiercionośny, niż nam powiedziano, czy powstał w laboratorium w Wuhan, czy w Fort Detrick, a może jest dokładnie tym, co mówią nam CDC i WHA. Ma to zastosowanie nawet, jeśli wszyscy całkowicie się mylą co do roli, jaką w obecnej epidemii gra wirus SARS-CoV-2. Posiadam własne zdanie, ale jeśli czegokolwiek nauczyłem się w tym kryzysowym czasie, to tego, że tak naprawdę nie mam pojęcia, co się dzieje. Nie wiem, jak ktokolwiek może to wiedzieć, pośród przepełniającej internet mieszaniny sprzecznych wiadomości, fejk-niusów, plotek, znikających informacji, teorii spiskowych, propagandy i narracji doprawionych polityką. Chciałbym, żeby o wiele więcej ludzi pogodziło się z tym, że nic nie wiedzą. Mówię to zarówno do tych, którzy wyznają narrację dominującą, jak i do tych, którzy wyrąbują sobie drogę do teorii mniej prawomyślnych. Na jakie informacje nakładamy blokadę, by utrzymać integralność swojego światopoglądu? Zachowajmy pokorę odnośnie własnych przekonań: tym razem to sprawa życia i śmierci.
Wojna ze śmiercią
Mój siedmioletni syn od dwóch tygodni nie widział się ani nie bawił z żadnym innym dzieckiem. Miliony innych dzieciaków jadą na tym samym wózku. Większość ludzi zgodziłaby się, że miesiąc bez interakcji społecznych dla wszystkich tych dzieci nie jest zbyt wielkim poświęceniem, gdy chodzi o uratowanie miliona ludzi przed śmiercią. Ale gdyby chodziło o sto tysięcy? A gdyby to poświęcenie miało trwać nie miesiąc, a cały rok? Albo pięć lat? Różne osoby mogą mieć na ten temat różne opinie, zależnie od wyznawanych wartości.
Zastąpmy te pytania czymś bardziej osobistym, czymś, co przebije nieludzki, utylitarny sposób myślenia, który zmienia ludzi w dane statystyczne i poświęca jakąś ich liczbę dla czegoś innego. Dla mnie istotnym pytaniem jest: czy poprosiłbym wszystkie te dzieci, by wyrzekły się zabawy przez całą wiosnę, gdyby miało to zmniejszyć ryzyko, że umrze moja matka, albo właściwie, że ja sam umrę? Mógłbym też spytać: czy zarządziłbym koniec przytulania się i podawania rąk na powitanie, gdyby miało to uratować mi życie? Nie ma to umniejszyć wartości życia mojej mamy albo mojego własnego, oba są bardzo cenne. Jestem wdzięczny za każdy dzień, w którym mama wciąż jest z nami. Jednak te pytania wydobywają na światło dzienne niezwykle ważne zagadnienia. Jaki jest właściwy sposób życia? Jaki jest właściwy sposób umierania?
Odpowiedź na takie pytania, czy zadawane we własnym imieniu, czy w imieniu całego społeczeństwa, zależy od tego, jak ujmujemy śmierć i na ile cenimy zabawę, dotyk i bycie razem, jak również swobody obywatelskie i wolność osobistą. Nie ma łatwej formuły pozwalającej zrównoważyć te wartości.
W czasie mojego życia widziałem, jak społeczeństwo kładzie coraz większy nacisk na bezpieczeństwo, ochronę i redukcję ryzyka. Ta przemiana dotknęła szczególnie dzieciństwa: kiedy byłem chłopcem, codziennością były dla nas wyprawy bez nadzoru dorosłych o kilometr czy dwa od domu – takie zachowanie mogłoby w dzisiejszych czasach kosztować rodziców wizytę pracownika opieki społecznej. Przejawia się też ona w rosnącej liczbie zawodów, w których używa się gumowych rękawiczek; wszechobecności płynu dezynfekującego; w tym, że budynki szkół zamknięte są dla ludzi z zewnątrz, strzeżone przez ochronę i poddane stałemu nadzorowi kamer; we wzroście środków bezpieczeństwa na lotniskach i granicach; podwyższonej świadomości odpowiedzialności prawnej i ubezpieczenia od odpowiedzialności; wykrywaczach metalu w wejściach na areny sportowe, do wielu budynków publicznych i tak dalej. Podsumowując, przypomina to opis państwa policyjnego.
Mantra „po pierwsze – bezpieczeństwo” wywodzi się z systemu wartości, którego absolutnym priorytetem jest przetrwanie i który deprecjonuje inne wartości, takie jak przyjemne spędzanie czasu, przygoda, zabawa i badanie granic swoich możliwości. Tymczasem inne kultury mają inne priorytety. Na przykład, w wielu kulturach rdzennych i tradycyjnych o wiele mniej uwagi poświęca się pilnowaniu dzieci, o czym można się przekonać czytając klasyczną pracę Jean Liedloff W głębi kontituum. Pozwalają tam dzieciom podejmować ryzyko i brać odpowiedzialność, w stopniu, który większość współczesnych ludzi uznałaby za szaleńczy, wierzą bowiem, że konieczną potrzebą dziecka jest nauczenie się polegania na sobie i dobrej oceny sytuacji. Sądzę, że większość ludzi w dzisiejszych czasach, szczególnie ludzi młodszych, zachowała coś z tej wrodzonej gotowości poświęcenia bezpieczeństwa, by żyć pełnią życia. Jednak otaczająca nas kultura bezwzględnie stara się wmanewrować nas w życie w strachu, stwarzając systemy, które są ucieleśnieniem lęku. W systemach tych zachowanie bezpieczeństwa ma wartość nadrzędną. Tak oto, mamy system medyczny, w którym większość decyzji podejmuje się na drodze kalkulacji ryzyka i dla którego najgorszym możliwym wynikiem, oznaczającym kompletną porażkę lekarza, jest śmierć. A jednak przez cały czas wiemy, że śmierć czeka nas tak czy inaczej. Uratowanie życia tak naprawdę oznacza odroczenie śmierci.
Ostatecznym spełnieniem nakreślonego przez cywilizację programu kontroli byłby tryumf nad samą śmiercią. Nie dopiąwszy tego celu, społeczeństwo współczesne zadowala się substytutem tego tryumfu: zaprzeczeniem zamiast zwycięstwa. Nasze społeczeństwo to wspólnota zaprzeczania śmierci, począwszy od ukrywania zwłok, poprzez fetyszyzowanie młodości, po składowanie staruszków w domach opieki. Nawet jego obsesja pieniądza i własności – przedłużeń „ja”, jak podpowiada słowo „moje” – wyraża urojenie, że nietrwałą jaźń można utrwalić dodając do niej jakieś załączniki. Wszystko to jest nieuniknione w świetle „opowieści o ja”, jaką oferuje współczesność: opowieści o oddzielonej jednostce w świecie Innego. Otoczone przez genetyczną, społeczną i ekonomiczną konkurencję, „ja” musi się chronić i dążyć do dominacji, by zachować swój dobrostan. Musi zrobić wszystko, co może, by uchronić się przed śmiercią, która (wedle „opowieści o Oddzieleniu”) oznacza totalną anihilację. Nauki biologiczne nauczyły nas nawet, że samo sedno naszej natury polega na maksymalizacji szans przetrwania i reprodukcji.
Spytałem przyjaciółki, lekarki, która spędziła jakiś czas wśród plemienia Q’ero w Peru, czy Q’ero zdecydowaliby się na intubację kogokolwiek dla ratowania życia. „Jasne, że nie”, powiedziała. „Wezwaliby szamana, by pomógł tej osobie dobrze umrzeć”. Dobra śmierć (co niekoniecznie oznacza śmierć bezbolesną) nie bardzo jest obecna w dzisiejszym języku medycznym. Nie ma zapisów szpitalnych mówiących, czy pacjent umarł dobrze. Nie zostałoby to zaliczone w poczet wyników pozytywnych. W świecie odosobnionego „ja”, śmierć jest ostateczną katastrofą.
Ale czy jest nią naprawdę? Rozważcie taką oto perspektywę, opisaną przez dr Lissę Rankin: „Nie każdy z nas chciałby być na oddziale intensywnej terapii, oddzielony od bliskich, podłączony do maszyny, która za niego oddycha, ryzykując śmierć w samotności – nawet, gdyby oznaczało to zwiększenie jego szans na przetrwanie. Niektórzy z nas woleliby raczej być w domu, w ramionach swoich bliskich, nawet, gdyby miało to oznaczać, że nasz czas już nadszedł… Pamiętajcie: śmierć to nie koniec. Śmierć, to powrót do domu”.
Kiedy „ja” rozumie się jako relacyjne, współzależne, nawet współ-istniejące, wówczas „ja” przelewa się w „innego”, a „inny” na powrót przelewa się w „ja”. Rozumiejąc jaźń jako siedzibę świadomości w macierzy relacji i więzi, człowiek nie szuka już wroga jako klucza do rozumienia każdego problemu, poszukuje raczej zakłóceń równowagi w relacjach. Miejsce śmierci zajmuje śmiałe poszukiwanie dobrego życia w pełni i widzimy, że strach przed śmiercią jest w istocie strachem przed życiem. Ile życia zechcemy się wyrzec dla bezpieczeństwa?
Totalitaryzm – czyli kontrola doskonała – to nieunikniony produkt mitologii oddzielonej jaźni. Co, poza zagrożeniem życia, takim jak wojna, zasługiwałoby na kontrolę totalną? Dlatego też Orwell uznał bezustanną wojnę za kluczowy element rządów Partii.
Na tle programu kontroli, wyparcia śmierci i oddzielonej jednostki, założenie, że polityka społeczna powinna dążyć do zminimalizowania liczby ofiar śmiertelnych nie ulega kwestii. Jest to cel, wobec którego inne wartości, takie jak zabawa, wolność itp., są wartościami podrzędnymi. Covid-19 daje nam okazję do poszerzenia tego poglądu. Tak, uznajmy życie za święte, jeszcze bardziej święte, niż kiedykolwiek. Uczy nas tego właśnie śmierć. Uznajmy każdą osobę, młodą czy starą, chorą czy zdrową, za prawdziwie świętą, cenną i kochaną istotę. A w kręgu naszych serc zróbmy miejsce dla jeszcze innych świętych wartości. Uznawać życie za świętość nie znaczy po prostu długiego życia – to oznacza żyć dobrze, właściwie i w pełni.
Tak jak lęk w ogólności, lęk związany z koronawirusem wskazuje nam na to, co znajduje się poza nim. Każdy, kto doświadczył odejścia kogoś bliskiego, wie, że śmierć to portal do miłości. Covid-19 przywrócił śmierci ważność w świadomości społeczeństwa, które wypiera jej istnienie. Po drugiej stronie lęku widzimy miłość, którą śmierć wyzwala. Niech więc się rozlewa. Niech nasyci glebę naszej kultury i wypełni warstwy wodonośne, aż wsączy się poprzez pęknięcia w naszych zmurszałych instytucjach, naszych systemach i nawykach. Niektóre z nich też mogą umrzeć.
W jakim świecie przyjdzie nam żyć?
Ile ze swego życia chcemy poświęcić na ołtarzu bezpieczeństwa? Jeśli miałoby to zwiększyć nasze bezpieczeństwo, to czy chcemy żyć w świecie, gdzie istoty ludzkie nigdy nie spotykają się w większym towarzystwie? Czy chcemy poza domem zawsze nosić maski? Czy chcemy, by poddawano nas badaniom lekarskim, ilekroć podróżujemy, o ile to ocali życie jakiejś liczbie osób rocznie? Czy jesteśmy gotowi przyjąć umedycznienie życia w ogólności, przekazując swe ciała we władanie autorytetów medycznych (wybranych przez władze polityczne)? Czy chcemy, by każde wydarzenie było wydarzeniem wirtualnym? Na ile jesteśmy chętni, by żyć w lęku?
Covid-19 w końcu ustąpi, ale zagrożenie chorobą zakaźną jest czynnikiem stałym. Nasza reakcja wyznacza bieg wydarzeń na przyszłość. Życie publiczne, życie wspólnotowe, życie dzielonej fizyczności powoli zanikało już od kilku pokoleń. Zamiast robić zakupy w sklepie, zamawiamy dostawę do domu. Zamiast, żeby cała czereda dzieci bawiła się razem na podwórku, umawiamy się z rodzicami innych dzieci, żeby nasze dziecko mogło się z nimi pobawić albo też dzieci spotykają się online. Zamiast placu, na którym ludzie mogą zbierać się i wymieniać opinie, mamy forum w internecie. Czy chcemy izolować się jeszcze bardziej od siebie nawzajem i od świata?
Nietrudno sobie wyobrazić, zwłaszcza, jeżeli wszyscy skwapliwie zastosują się do zaleceń dystansowania społecznego, że Covid-19 utrzyma się dłużej niż 18 miesięcy, których, jak nam powiedziano, mamy się spodziewać. Nietrudno wyobrazić sobie, że w tym czasie pojawią się nowe wirusy. Nie jest też trudno wyobrazić sobie, że środki pogotowia staną się normą (żeby nie dopuścić do kolejnego wybuchu epidemii), tak jak stan pogotowia obwieszczony po katastrofie 11 września wciąż się teraz stosuje. Nietrudno sobie wyobrazić, że (zgodnie z tym, co się nam mówi) możliwe jest ponowne zarażenie, tak, że choroba nigdy się nie wyczerpie. To oznacza, że tymczasowe zmiany w naszym sposobie życia mogą zadomowić się na dobre.
Czy w ramach ograniczenia ryzyka kolejnej pandemii, wybierzemy życie w społeczeństwie bez przytulania, podawania sobie ręki na powitanie i „przybijania piątki” już na zawsze? Czy wybierzemy życie w społeczeństwie, w którym nie możemy już spotykać się zbiorowo? Czy koncerty, zawody sportowe i festiwale przejdą do przeszłości? Czy dzieci nie będą się już bawić z innymi dziećmi? Czy wszystkie kontakty międzyludzkie będą zapośredniczone przez maski i komputery? Nie będzie już lekcji tańca, zajęć karate, konferencji i kościołów? Czy ograniczenie umieralności ma być naszą miarą postępu? Czy postęp ludzkości oznacza oddzielenie? Czy to jest nasza przyszłość?
To samo pytanie dotyczy narzędzi administracyjnych potrzebnych by kontrolować przemieszczanie się ludzi i przepływ informacji. W chwili powstawania tego artykułu, cały kraj zmierza do zamknięcia. W niektórych państwach, żeby wyjść teraz z domu, trzeba wydrukować formularz z rządowej strony internetowej. Przypomina mi to pobyt w szkole, kiedy to trzeba było za każdym razem dostać pozwolenie, by móc gdziekolwiek pójść. Podobnie jest w więzieniu. Czy wyobrażamy sobie przyszłość, gdzie będziemy cały czas używać elektronicznych przepustek, system, w którym wolnością przemieszczania się zarządzają administratorzy państwowi i odpowiednie oprogramowanie, o każdej porze, bez przerwy? Gdzie każdy ruch jest śledzony i uznany albo za dozwolony, albo za zabroniony? Gdzie, dla naszej ochrony, informacje zagrażające naszemu zdrowiu (o czym decydują, ponownie, różne władze i autorytety) są cenzurowane dla naszego własnego dobra? Podobnie jak było z katastrofą 11 września, Covid-19 przebija atutem wszelkie obiekcje.
Pierwszy raz w historii zaistniały środki technologiczne pozwalające na zrealizowanie takiej wizji, przynajmniej w krajach rozwiniętych (na przykład: zastosowanie telefonów komórkowych do wymuszania dystansowania społecznego2). Po przejściu wyboistej drogi do zmiany, możemy znaleźć się w społeczeństwie, w którym całe nasze życie rozgrywa się online: zakupy, spotkania, rozrywka, życie towarzyskie, praca, nawet randki. Czy tego właśnie chcemy? Ile uratowanych ludzkich żywotów warta jest taka zmiana?
Jestem pewien, że wiele środków kontroli, które teraz są stosowane, w przeciągu kilku miesięcy zostanie częściowo rozluźnionych. Zawieszonych, lecz czekających w pogotowiu. Tak długo, jak istnieć będą choroby zakaźne, środki te z dużym prawdopodobieństwem będą w przyszłości regularnie narzucane albo też ludzie będą narzucać je sobie sami, w formie nawyków. Jak mówi Deborah Tannen, współautorka artykułu w „Politico”1 na temat tego, jak koronawirus zmieni świat na stałe: “Wiemy teraz, że dotykanie różnych rzeczy, przebywanie z innymi ludźmi i oddychanie w zamkniętej przestrzeni może być ryzykowne… wzdryganie się na widok wyciągniętej na powitanie ręki czy też powstrzymywanie się przed dotykaniem własnej twarzy może stać się naszą drugą naturą – i możemy też odziedziczyć ogólnospołeczną nerwicę natręctw, jako że nikt z nas nie może się już powstrzymać przed ciągłym myciem rąk”. Po tysiącach, ba, milionach lat dotyku, kontaktu, wspólnoty – czy szczytem rozwoju ludzkości ma być zaprzestanie takich czynności ze względu na związane z nimi ryzyko?
Życie jest wspólnotą
Paradoksem pozostanie to, jak rzadko program kontroli przybliża nas do swego celu. Pomimo systemów alarmowych założonych w prawie każdym domu przedstawicieli wyższej klasy średniej, ludzie nie czują się mniej zalęknieni i niepewni w porównaniu z poprzednim pokoleniem. Pomimo skomplikowanych środków ostrożności, nie zmniejszyła się liczba strzelanin na terenie szkół. Pomimo fenomenalnych postępów w technologii medycznej, ludzie w ciągu ostatnich trzydziestu lat stali się ogólnie raczej mniej zdrowi, jako że liczba chorych na choroby chroniczne wzrosła, oczekiwana długość życia zatrzymała się, zaś w USA i Wielkiej Brytanii nawet spadła.
Podobnie środki wprowadzane w celu kontroli nad Covid-19 mogą ostatecznie spowodować więcej cierpienia i śmierci niż całe cierpienie i śmierć, którym doraźnie zapobiegną. Minimalizacja liczby zgonów oznacza zminimalizowanie tylko tych, które umiemy przewidzieć i policzyć. Niemożliwością jest policzenie dodatkowych, które mogą być np. skutkiem depresji wywołanej izolacją, rozpaczy spowodowanej bezrobociem albo obniżenia odporności i pogorszenia zdrowia, wywołanych chronicznym odczuwaniem strachu. Wykazano, że samotność i brak kontaktów społecznych zwiększają podatność na stany zapalne, depresję i demencję4. Według dr med. Lissy Rankin5, zanieczyszczenie powietrza zwiększa ryzyko śmierci o 6%, otyłość o 23%, nadużywanie alkoholu o 37%, a samotność o 45%.
Innym niebezpieczeństwem, którego nie uwzględnia się w kosztorysie, jest spadek odporności spowodowany przez nadmierną higienę i fizyczne oddalenie od innych. Nie tylko kontakty społeczne są konieczne dla zdrowia, również kontakty ze światem mikroorganizmów. Ogólnie rzecz biorąc, drobnoustroje nie są naszymi wrogami, a raczej sprzymierzeńcami w kwestiach zdrowotnych. Bioróżnorodność w naszych wnętrznościach, obejmująca bakterie, wirusy, grzyby i inne organizmy, jest nieodzowna dla dobrego funkcjonowania naszego systemu odpornościowego, a różnorodność tę utrzymuje się poprzez kontakt z ludźmi i całym żywym światem. Nadmierne mycie rąk, nadużywanie antybiotyków, aseptyczna czystość i brak kontaktów z innymi mogą spowodować więcej szkody niż pożytku. Wynikające z nich alergie i zaburzenia autoimmunologiczne mogą okazać się gorsze niż choroba zakaźna, której miejsce zajmą. Zarówno ze społecznego, jak i z biologicznego punktu widzenia, to wspólnota zapewnia zdrowie. Życie nie rozwija się w izolacji.
Postrzeganie świata według klucza „my kontra oni” przesłania nam rzeczywistość, w której życie i zdrowie odnajdują się w ramach wspólnoty. Weźmy na przykład choroby zakaźne: nie udaje nam się wyjść poza teorię złego patogenu i spytać: jaka jest rola wirusów w mikrobiomie człowieka? Jakie warunki powodują, że w ciele zaczynają mnożyć się szkodliwe wirusy? Dlaczego niektórzy ludzie mają łagodne objawy, a inni – ostre (pominąwszy nic nie wyjaśniające i niezmiernie pojemne uzasadnianie „niską odpornością”)? Jaką pozytywną rolę mogą odgrywać grypy, przeziębienia i inne nieśmiercionośne choroby w utrzymaniu zdrowia?
Myślenie w kategoriach „wojny z zarazkami” przynosi podobne rezultaty do wojen z terrorem, z przestępczością, z chwastami i innych niekończących się walk, które odbywają się na arenie politycznej i na poziomie relacji międzyludzkich. Po pierwsze, generuje bezustanny konflikt; po drugie, odwraca uwagę od prawdziwych przyczyn powstawania chorób, terroryzmu, przestępczości, chwastów i całej reszty.
Pomimo odwiecznego przekonania polityków, że wojny toczy się w imię pokoju, wojna w sposób nieunikniony sprowadza tylko coraz to nową wojnę. Bombardując jakiś kraj, by wybić terrorystów, nie tylko ignorujemy warunki podstawowe, w których ów terroryzm powstaje, ale ten stan zaostrzamy. Zamykając przestępców w więzieniu, nie tylko ignorujemy podstawowe warunki, które rodzą przestępstwo, ale dodatkowo je zaostrzamy, rozbijając rodziny i społeczności, i powodując wrastanie osadzonych w przestępczy świat. A reżim antybiotyków, szczepionek i innych lekarstw sieje spustoszenie w ekologii ciała, która jest podstawą wysokiej odporności. Zaś poza ciałem, kampanie masowego spryskiwania, spowodowane przez Zika, gorączkę Denga, a teraz Covid-19, spowodują nieopisane szkody w ekologii przyrody. Czy ktoś się zastanowił, jaki wpływ na ekosystem będzie miało naszprycowanie go mieszankami antywirusowymi? Taka strategia (którą wprowadzono już w życie w różnych miejscach Chin i Indii) jest do pomyślenia tylko w ramach umysłowości Oddzielenia, która nie pojmuje, że wirusy są integralną częścią sieci życia.
By lepiej zrozumieć, o co chodzi z warunkami podstawowymi, rozważcie niektóre ze statystyk śmiertelności we Włoszech (z tamtejszego Narodowego Instytutu Zdrowia), oparte na analizie setek przypadków śmiertelnych zachorowań na Covid-19. Z wszystkich przeanalizowanych, mniej niż 1% osób nie cierpiało na poważne choroby chroniczne. Około 75% cierpiało na nadciśnienie, 35% chorych było na cukrzycę, 33% na niedokrwienie serca, 24% na migotanie przedsionków, 18% na niedoczynność nerek – wymienione były też inne choroby, których nie mogłem rozszyfrować z włoskiego raportu2. Prawie połowa zmarłych cierpiała na trzy lub więcej z tych poważnych patologii. Amerykanie, nękani przez otyłość, cukrzycę i inne chroniczne dolegliwości, są co najmniej równie podatni jak Włosi. Czy mamy zatem winić wirusa (który zabił niewielu ludzi z samą tylko infekcją Covid-19), czy też powinniśmy winić leżące u podstaw zgonów słabe zdrowie? Tu znowu można zastosować analogię napiętej liny. Miliony ludzi we współczesnym świecie są wątłego zdrowia, czekają tylko na jakiś trywialny czynnik, który pośle ich na drugą stronę. Oczywiście, myśląc na krótką metę, chcemy uratować im życie; grozi nam jednak, że zatracimy się w nieskończonym ciągu krótkich met, zwalczając jedną chorobę zakaźną po drugiej i nigdy nie weźmiemy się za warunki podstawowe, które czynią ludzi tak podatnymi. Jest to problem znacznie trudniejszy do rozwiązania, ponieważ nie zmienimy tych warunków podstawowych za pomocą walki. Nie ma patogenu, który powoduje cukrzycę, otyłość, uzależnienie, depresję czy zespół stresu pourazowego. Ich przyczyna to nie żaden Inny, nie jakiś obcy nam wirus, którego ofiarą padamy.
Nawet w przypadku chorób takich, jak Covid-19, przy których możemy określić wirusa patogennego, sprawa nie jest taka prosta, jak wojna pomiędzy wirusem a jego ofiarą. Istnieje teoria alternatywna wobec teorii zarazków chorobowych, która widzi zarazki jako część większego procesu. Kiedy warunki są odpowiednie, mnożą się one w ciele, czasem zabijając gospodarza, ale również, potencjalnie, ulepszając same warunki, w których najpierw otrzymały gościnę – na przykład czyszcząc nagromadzone toksyczne śmieci poprzez wydzielanie śluzu albo (mówiąc w przenośni) wypalenie ich z pomocą gorączki. Teoria ta, czasem nazywana „teorią terytorium” mówi, że zarazki to bardziej symptom niż przyczyna choroby. Udatnie wyjaśnia ją pewien mem: „Twoja rybka jest chora. Teoria zarazków: odizoluj rybkę. Teoria terytorium: wyczyść akwarium”.
Współczesną kulturę zdrowia cechuje pewna schizofrenia. Z jednej strony, obserwujemy stałe pączkowanie i rozrastanie się ruchu „wellness”, obejmującego medycynę alternatywną i holistyczną. Doradza się zioła, medytację i jogę dla wzmocnienia odporności. Ruch ten zwraca uwagę na emocjonalne i duchowe wymiary zdrowia; na przykład to, że różne postawy i przekonania mogą spowodować chorobę lub uzdrowienie. Wszystko to najwyraźniej znikło w huraganie koronawirusa, który przywrócił ludzkość do „ustawień domyślnych” kowencjonalnej medycyny.
Przypadek wart zastanowienia: zmusza się kalifornijskich akupunkturzystów, by zamknęli interes, akupunkturę uznano bowiem za „niekonieczną”. Z punktu widzenia konwencjonalnej wirusologii, jest to zrozumiałe. Ale, jak zauważyła na FB pewna akupunkturzystka: „A co z moim pacjentem, z którym pracuję nad odstawieniem opioidów przepisanych mu na ból kręgosłupa? Będzie musiał znów zacząć je brać”. Z punktu widzenia autorytetów medycznych, alternatywne sposoby myślenia i działania, interakcje społeczne, zajęcia jogi, suplementy i tym podobne, to jakieś frywolne wybryki, gdy przychodzi do prawdziwych chorób, powodowanych przez prawdziwe wirusy. W obliczu kryzysu spycha się je na bok, określając eterycznym imieniem „wellness”. Nawrót ortodoksji w czasie Covid-19 jest tak intensywny, że cokolwiek, co jest choćby trochę niekonwencjonalne, jak na przykład dożylne przyjmowanie witaminy C, zostało kompletnie zdjęte z tablicy aż do przedwczoraj (wciąż roi się od artykułów „dementujących” „mit” jakoby witamina C mogła pomóc w walce z Covid-19). Nie słyszałem też, by Centra Kontroli i Prewencji chorób głosiły dobrą nowinę o zbawiennym działaniu ekstraktu z czarnego bzu, grzybów medycznych, obniżenia spożycia cukru, N-acetylo L-cysteiny, korzenia traganka, czy witaminy D. Dobroczynne działanie powyższych to nie temat jakichś mętnych spekulacji, lecz fakt poparty badaniami o szerokim zasięgu i wytłumaczalny na podstawie wiedzy o fizjologii. Na przykład, dowiedziono, że N-acetylo L-cysteina radykalnie obniża częstość zachorowań na choroby grypo-podobnie oraz znacznie łagodzi ich objawy.
Jak dowodzą statystyki, które wcześniej podałem, dotyczące autoimmunologii, otyłości itd., Ameryka i współczesny świat w ogólności stoją w obliczu kryzysu zdrowia. Czy w odpowiedzi na kryzys mamy robić to samo, co do tej pory, tylko bardziej? Dotychczasową reakcją na Covid było zwrócenie się do medycznej ortodoksji ze zdwojoną siłą, przy jednoczesnym zepchnięciu praktyk niekonwencjonalnych oraz poglądów niezgodnych z głównym nurtem w kąt. Inną reakcją mogłoby być poszerzenie optyki pozwalające na zbadanie całego systemu, włącznie z tym, kto za co płaci, jak uzyskuje się dostęp i jak finansowane są badania, ale też na dostrzeżenie marginalnych dziedzin, takich jak zielarstwo, medycyna funkcjonalna i bioenergoterapia. Może da się wykorzystać tę szansę na rewaluację panujących teorii na temat choroby, zdrowia i ciała. Tak, chrońmy chorą rybkę najlepiej, jak potrafimy, ale może następnym razem nie będziemy musieli izolować i szpikować lekarstwami tylu rybek, jeśli zdołamy wyczyścić akwarium.
Nie mówię wam, żebyście natychmiast wybiegli do sklepu po słoiczek N-acetylo L-cysteiny czy innego suplementu, ani też, że jako społeczeństwo powinniśmy gwałtownie zmienić naszą reakcję, natychmiast zaprzestać dystansowania się jedni od drugich i zaczęli zamiast tego zażywać suplementy. Ale możemy skorzystać z tej przerwy w normalności, tego zatrzymania na rozstajach, by świadomie wybrać, jaką ścieżką pójdziemy dalej: jaki będzie system opieki zdrowotnej, jaki paradygmat zdrowia, jaki rodzaj społeczeństwa. Ta rewaluacja już się dzieje, nowy rozmach zyskują idee takie, jak na przykład powszechna darmowa opieka społeczna. Ta ścieżka również się rozwidla. Jaki rodzaj opieki zdrowotnej zostanie upowszechniony? Czy będzie ona tylko dobrowolna, czy też obowiązkowa dla wszystkich? Może każdy obywatel będzie musiał być zarazem pacjentem, może każdy będzie miał wykonany niewidzialnym atramentem kod paskowy, na dowód, że nie spóźnia się z wszystkimi przymusowymi szczepionkami i badaniami. Wtedy będzie mógł pójść do szkoły, wejść na pokład samolotu czy odwiedzić restaurację. Oto jedna z dostępnych nam ścieżek.
Istnieje również inna opcja. Zamiast zdwajać kontrolę, moglibyśmy w końcu obdarzyć uwagą i zaufaniem paradygmaty i praktyki holistyczne, które czekały na marginesie aż rozpuści się centrum, abyśmy z pokorą mogli wnieść je do środka i zbudować wokół nich nowy system.
Koronacja
Istnieje alternatywa dla raju kontroli doskonałej, który nasza cywilizacja od dawna starała się stworzyć, a który wycofuje się z równą prędkością, z jaką się do niego zbliżamy, niczym miraż na horyzoncie. Owszem, możemy tak, jak wcześniej, iść ścieżką wiodącą do większej izolacji, oddzielenia i kontroli, wierzyć, że są one konieczne dla naszego bezpieczeństwa i zaakceptować świat, w którym boimy się do siebie zbliżać. Albo możemy wykorzystać obecną pauzę, tę przerwę w normalności, by wkroczyć na ścieżkę ponownego zjednoczenia, ścieżkę holizmu, odzyskiwania straconych połączeń, naprawienia wspólnoty i ponownego włączenia się w sieć życia.
Czy jeszcze gorliwiej będziemy bronić osobnego „ja”, czy też przyjmiemy zaproszenie do świata, gdzie wszyscy jesteśmy w tym razem? Nie tylko w medycynie napotykamy to pytanie: natykamy się na nie w polityce, w ekonomii, jak i w życiu osobistym. Weźmy na przykład zagadnienie gromadzenia, które ucieleśnia myśl: „Dla wszystkich nie wystarczy, zamierzam więc zadbać, żeby wystarczyło dla mnie.” Inna reakcja mogłaby być taka: „Niektórym nie starcza, więc podzielę się z nimi tym, co mam”. Czy wolimy ćwiczyć się w osobistym przetrwaniu, czy we wzajemnym pomaganiu? Po co żyjemy na tym świecie?
Ludzie powszechnie zadają teraz pytania, które dotąd czaiły się tylko na marginesie głównego nurtu, w społeczności aktywistów. Co mamy zrobić w sprawie ludzi bezdomnych? Co powinniśmy zrobić w sprawie więźniów? Slumsów Trzeciego Świata? Co powinniśmy zrobić w kwestii ludzi bezrobotnych? Co z wszystkimi pokojówkami, kierowcami Ubera, hydraulikami, sprzątaczami, kierowcami autobusów i kasjerami, którzy nie mogą pracować zdalnie? I oto wreszcie kwitną idee takie jak umożenie pożyczek studenckich albo bezwarunkowy dochód podstawowy. Pytanie „jak mamy ochronić tych, którzy mogą być podatni na Covid” prowadzi nas do kolejnego: „jak w ogóle dbać o wszystkie osoby wymagające wsparcia i opieki?”.
To jest właśnie impuls, który się w nas rodzi – niezależnie od naszych błahych opinii co do tego, jak groźny jest Covid, skąd się wziął albo jaka jest najlepsza strategia, by go zwalczyć. Mówi on: teraz naprawdę zacznijmy się sobą nawzajem opiekować. Pamiętajmy, jak bardzo jesteśmy wszyscy cenni i jak cenne jest życie. Spiszmy inwentarz naszej cywilizacji, odrzyjmy ją z wierzchnich warstw aż zostaną tylko belki i przekonajmy się czy możemy zbudować piękniejszą.
Gdy Covid porusza nasze współczucie, coraz więcej z nas zdaje sobie sprawę, że nie chcemy wrócić do normalności, w której tak boleśnie tego współczucia brakuje. Mamy teraz okazję ukuć nową, bardziej współczującą normalność.
Mnożą się pełne nadziei znaki, że to właśnie się dzieje. Rząd Stanów Zjednoczonych, który długo zdawał się więźniem interesów bezdusznych korporacji, uwolnił setki miliardów dolarów wypłacając je bezpośrednio rodzinom. Donald Trump, który nie zasłynął dotąd jako ucieleśnienie współczucia, wydał moratorium na przejęcia domów i eksmisje. Z pewnością można spojrzeć cynicznie na oba te kroki; niemniej jednak, wprowadzają one w życie zasadę dbania o osoby znajdujące się w gorszym położeniu.
Z całego świata dobiegają opowieści o solidarności i uzdrowieniu. Jeden z moich przyjaciół posłał po 100 dolarów dziesięciorgu nieznajomych, którzy byli w ciężkiej potrzebie. Mój syn, który parę dni temu pracował w Dunkin’ Donuts, powiedział, że ludzie dają teraz pięć razy wyższe napiwki – a są to ludzie z klasy pracującej, wiele z nich to latynoscy kierowcy ciężarówek, którym samym daleko jest do finansowego bezpieczeństwa. Lekarze, pielęgniarki i „pracownicy nieodzowni” w innych zawodach ryzykują życie, by służyć ludziom. Oto kilka jeszcze przykładów erupcji miłości i życzliwości, zaczerpniętych ze strony organizacji ServiceSpace:
Być może jesteśmy już w połowie drogi, aby zżyć się z tą nową historią. Wyobraźcie sobie włoskich lotników używających nagrań Pavarottiego, armię hiszpańską na służbie społecznej i hiszpańską policję drogową grającą na gitarach – „dla podniesienia na duchu”. Korporacje dające nieoczekiwane podwyżki. Kanadyjczyków z ich „domokrążcami życzliwości”. Sześciolatka w Australii, która dzieli się pieniędzmi od swojej Wróżki Zębuszki czy ośmioklasistkę w Japonii, która zrobiła 612 masek. Licealistów na całym świecie robiących zakupy dla starszych. Kuba wysyła „armię w białych szatach” (lekarzy) na pomoc Włochom. Wyobraźcie sobie kamienicznika, który pozwala lokatorom pozostać bez opłaty najmu. Zauważmy, jak wiersz skromnego irlandzkiego zakonnika udostępniany jest w krótkim czasie miliony razy. Pomyślcie o niepełnosprawnych aktywistach robiących dezynfektant do rąk. Wyobraźcie sobie to wszystko. Czasami zdarza się, że jakiś kryzys odzwierciedla nasz najgłębszy impuls – że zawsze możemy odpowiedzieć współczuciem.
Jak to ujęła Rebecca Solnit w swej wspaniałej książce A Paradise Built in Hell („Raj zbudowany w piekle”), katastrofa częstokroć wyzwala solidarność. Piękniejszy świat migocze tuż pod powierzchnią, wyskakując na wierzch, gdy tylko systemy, które trzymają go pod wodą, rozluźnią uścisk.
Od długiego czasu jako zbiorowość staliśmy bezradni w obliczu coraz bardziej chorego społeczeństwa. Czy chodzi o słabe zdrowie, rozkład infrastruktury, depresję, samobójstwa, uzależnienia, degradację ekologiczną, czy koncentrację dóbr, symptomy choroby cywilizacyjnej w świecie rozwiniętym łatwo dostrzec, ale utknęliśmy w systemach i wzorach zachowań, które je powodują. Teraz, Covid-19 oferuje nam reset.
Przed nami milion rozwidlających się ścieżek. Wprowadzenie bezwarunkowego dochodu podstawowego mogłoby sprawić, że nikt nie będzie już borykał się z brakiem finansowego bezpieczeństwa. Co znów przyniosłoby rozkwit kreatywności, gdy miliony ludzi zostałyby uwolnione od pracy w zawodach, które jak pokazuje Covid okazały się mniej konieczne, niż sądziliśmy. Albo też mogłoby to oznaczać, przy zdziesiątkowaniu małych przedsiębiorstw, zależność od państwa, które dawałoby stypendia na ścisłych warunkach. Kryzys może otworzyć bramy totalitaryzmowi albo solidarności; medycznemu stanowi wojennemu albo holistycznemu renesansowi; wzrostowi lęku przed światem drobnoustrojów albo elastyczności w uczestnictwie w owym świecie; permanentnemu dystansowaniu społecznemu albo odnowie pragnienia przebywania razem.
Co może nas poprowadzić, jako jednostki i jako społeczeństwo, w naszej wędrówce przez ogród rozwidlających się ścieżek? Na każdych rozstajach możemy uświadamiać sobie, za czym idziemy: za lękiem czy za miłością; za instynktem samozachowawczym czy szczodrobliwością. Czy mamy żyć w lęku i zbudować społeczeństwo na lęku oparte? Czy mamy żyć po to, by zachować nasze odrębne „ja”? Czy użyjemy kryzysu jako broni przeciw naszym wrogom politycznym? Nie są to pytania typu „wszystko albo nic” – po jednej stronie sam lęk, a po drugiej tylko miłość. Chodzi o to, że otwiera się przed nami następny krok w miłość. Zdaje się śmiały, lecz nie zuchwały. Życie ma za skarb, jednak akceptuje śmierć. I ufa, że z każdym krokiem będzie się widziało, jaki jest kolejny.
Proszę, nie sądźcie, że wyboru śmierci zamiast lęku dokonuje się czystym aktem woli i że również lęk można pokonać tak, jak wirusa. Wirusem, któremu tutaj stawiamy czoła, jest właśnie lęk – czy to przed samym Covid-19, czy przed totalitarną reakcją na niego – i także ten wirus ma swoje terytorium. Lęk, tak jak uzależnienie, depresja i cała masa fizycznych dolegliwości, ma się świetnie na terytorium oddzielenia i traumy: odziedziczonej, traumy z dzieciństwa, traumy przemocy, wojny, nadużycia, zaniedbania, wstydu, kary, biedy i niemej, znormalizowanej traumy, która dotyka prawie każdego, kto żyje w społeczeństwie zmonetaryzowanym, podlega współczesnej edukacji albo żyje pozbawiony wspólnoty czy więzi z określonym miejscem. Ten teren można zmienić, uzdrawiając traumę na poziomie osobistym, poprzez systemową zmianę wiodącą do społeczeństwa bardziej współczującego i poprzez przemianę podstawowej narracji Oddzielenia: oddzielne „ja” w świecie innego, ja osobny od ciebie, ludzkość odseparowana od przyrody. Strach przed samotnością to strach pierwotny, a współczesne społeczeństwo sprawia, że jesteśmy coraz bardziej i bardziej samotni. Jednak przyszedł czas, by połączyć się na nowo. Każdy akt współczucia, życzliwości, odwagi czy szczodrobliwości uzdrawia nas z opowieści o Oddzieleniu, ponieważ utwierdza zarówno wykonawcę, jak widza, że wszyscy jesteśmy w tym razem.
Na koniec wspomnę o jeszcze jednym wymiarze relacji pomiędzy ludźmi i wirusami. Wirusy są integralną częścią ewolucji, nie tylko człowieka, ale wszystkich organizmów komórkowych. Wirusy mogą przenosić DNA z jednego organizmu do drugiego, czasem wprowadzając je do linii zarodkowej (gdzie staje się dziedziczne). Mechanizm ten, zwany horyzontalnym transferem genów, jest podstawowym mechanizmem ewolucji, który pozwala żywym istotom ewoluować razem o wiele szybciej niż jest to możliwe na drodze przypadkowej mutacji. Jak to niegdyś ujęła Lynn Margulis, jesteśmy swoimi wirusami.
A teraz chciałbym wkroczyć na terytorium spekulacji. Być może wielkie choroby naszej cywilizacji przyspieszyły naszą ewolucję biologiczną i kulturową, przekazując kluczowe informacje genetyczne, oferując zarówno indywidualną, jak zbiorową inicjację. Czy obecna pandemia może działać w ten sposób? Nowe kody RNA przechodzą od człowieka do człowieka, napełniając nas nową informacją genetyczną; jednocześnie, otrzymujemy inne, ezoteryczne „kody”, które nadjeżdżają na grzbietach kodów biologicznych, zakłócając nasze narracje i systemy w ten sam sposób, w jaki choroba zakłóca fizjologię ciała. Zjawisko to rozgrywa się według schematu inicjacji: oddzielenie od normalności, po którym następuje dylemat, załamanie lub próba, a wtedy (jeśli proces ma się dokonać w pełni) przychodzi reintegracja i świętowanie.
Teraz pojawia się pytanie: inicjacja do czego? Jaka jest szczególna natura i cel tej inicjacji? Popularna nazwa obecnej pandemii podpowiada: koronawirus. Korona. „Nowa pandemia koronawirusowa” oznacza „Nową koronację dla wszystkich”.
Już przeczuwamy moc tych, którymi możemy się stać. Prawdziwy władca nie ucieka ze strachu przed śmiercią. Prawdziwy władca nie dominuje i nie podbija (robi to jego cień, cień archetypu Króla – Tyran). Prawdziwy suweren służy ludziom, służy życiu i szanuje suwerenność wszystkich ludzi. Koronacja oznacza pojawienie się tego co nieświadome w świadomości, krystalizację chaosu w ład, transcendencję przymusu w wybór. Stajemy się władcami tego, co rządziło nami. Nowy Porządek Świata, którego boją się wyznawcy teorii spiskowych, to cień wspaniałej możliwości dostępnej istotom suwerennym. Nie będąc już wasalami lęku, możemy wnieść ład do królestwa i zbudować przemyślane społeczeństwo oparte na miłości, która już prześwieca przez szczeliny w pękającym świecie Oddzielenia.
(tłum. Saba Litwińska)
Kornelia says
Jestem wzruszona 🙂 Dziękuję również za tłumaczenie 🙂