Klimat – nowa opowieść
Chapters
Rozdział 6: Pakt z diabłem
Przyczyny bierności
W większości miejsc na ziemi poza granicami USA największą przeszkodą dla działań na rzecz klimatu nie są wcale denialiści, ale obojętność opinii publicznej i klasy politycznej. Obie te grupy twierdzą, że wierzą w zmiany klimatu, ale czy tak jest naprawdę? Kiedy piszę ten tekst, znajduję się na farmie u brata. Co by się stało, gdyby ktoś teraz do mnie przyszedł i powiedział: „Hej, Charles, twój czteroletni syn jest na zewnątrz i bawi się w miejscu, gdzie widzieliśmy jadowitego węża!” A ja odpowiedziałbym: „Wierzę ci, muszę coś z tym zrobić. Skończę tylko najpierw grać w Tetris”. Słysząc to, słusznie oceniłbyś, że tak naprawdę nie uwierzyłem ostrzeżeniu. Być może uznałem, że widzieli oni zaskrońca, a nie żmiję zygzakowatą. Być może osoba, która mnie ostrzegła, zazwyczaj bije na fałszywy alarm. Cokolwiek by to nie było, możesz być pewien, że nie uwierzyłem. Gdybym uwierzył, że mój syn jest naprawdę w niebezpieczeństwie, rzuciłbym wszystko i pobiegł go ratować.
Większość opinii publicznej jest zdania, że zmiany klimatu poważnie zagrażają naszej cywilizacji, ale czy ludzie naprawdę w to wierzą? Być może nie różnią się znowu tak bardzo od denialistów. Niedowierzanie sceptyków jest zgodne z wyznawanymi przez nich opiniami. Natomiast reszta świata mówi, że wierzy, ale to nie jest prawda. Powiedz tak serio, naprawdę wierzysz w zmiany klimatu? Czy raczej miewasz momenty rozpaczy, w których zmiany klimatu wydają ci się przerażająco prawdziwe, a innym razem mówisz, że wierzysz, ale nie zachowujesz się tak, jakby stawką była przyszłość ludzkości? Ta kwestia jest poruszana przez wielu działaczy załamujących ręce nad tym, jak przebić się przez mur zaprzeczenia i sprawić, by ludzie uwierzyli. Zazwyczaj ich strategia opiera się na wywołaniu strachu. Jednak moim zdaniem krytyka wyparcia problemu zmian klimatu przez ludzi jest niepotrzebna i nic nie daje. I to niezależnie od tego, czy mówimy o psychologicznym wyparciu przeciętnego obywatela czy też o ideologicznym wyborze sceptyków. W zasadzie im bardziej przesadzone są nagłówki gazet, tym mniejsze jest ich oddziaływanie.
Przez ostatnie dwadzieścia lat, aż 93% wszystkich publikowanych newsów o środowisku dotyczyło zmian klimatycznych. [2] Prawie każdy artykuł zdaje się mówić: „Zmiany klimatu to fakt!” albo: „Taki a taki huragan, pożar czy głód został spowodowany lub spotęgowany przez zmiany klimatu.” Jednak pomimo coraz głośniejszego alarmu, społeczeństwo jako całość wciąż nie wierzy. Jest wręcz odwrotnie. Według psychologa Pera Espena Stoknesa: „Wieloletnie badania pokazują, że ludzie bardziej przejmowali się zmianami klimatu 25 lat temu w bogatych społeczeństwach demokratycznych niż dzisiaj. Im mamy więcej danych naukowych, opinii Międzyrządowego Zespołu do spraw Zmian Klimatu i innych dowodów, tym społeczeństwo jest mniej zainteresowane. Dla ścisłego umysłu pozostaje to zagadką”. [3]
Stoknes wyjaśnia tą zagadkę w swojej książce „What We Think about When We Try Not to Think about Global Warming” (O czym myślimy, kiedy próbujemy nie myśleć o globalnym ociepleniu). Ponieważ konsekwencje zmian klimatu są odległe w czasie i przestrzeni, ludzie przejmują się nimi mniej niż bliskimi wydarzeniami. Większości ludzi zmiany klimatu wydają się znacznie bardziej odległe i teoretyczne niż spłacenie kredytu czy problem uzależnienia ich dzieci. To coś, co może zdarzyć się jedynie w przyszłości lub o czym można usłyszeć w wiadomościach. Nawet jeśli ktoś jest bardziej przekonany co do realności i powagi sytuacji, to wciąż czuje, że „to nie może być prawda” lub że „wszystko będzie dobrze”. Ponadto, według Stoknesa, zmiany klimatyczne są przedstawiane zazwyczaj w kontekście katastrofy, co sprawia, że ludzie czują się zbyt bezsilni, żeby cokolwiek zrobić. Dodatkowo wywołuje to poczucie winy z powodu bezczynności i zależności od gospodarki opartej na paliwach kopalnych. To z kolei prowadzi do różnego rodzaju wyparcia, które ma złagodzić poczucie winy.
Do obserwacji Stoknesa o czasowym i przestrzennym oddaleniu ludzi od zmian klimatu, dodałbym jeszcze jedną, pozornie niewinną. Poleganie narracji klimatycznej na globalnych danych i modelach komputerowych tworzy lukę w zrozumieniu przyczyn i skutków zmian klimatycznych. Luka ta może być jedynie zapełniona poprzez zaufanie doniesieniom instytucji naukowych. Jednak nawet dla tych, którzy są skłonni zaufać nauce, ciąg przyczynowo-skutkowy zmian klimatu jest bardziej odległy niż w przypadku konkretnych spraw, takich jak „wycinka niszczy las” czy „toksyczne odpady zanieczyszczają rzekę”.
Kiedy mówimy, że zmiany klimatu zaostrzyły powódź w Bangladeszu lub suszę w Nigrze, ludzie mają zaufać tej informacji tylko dlatego, że „naukowcy tak mówią”. Porównajmy to z omawianym wcześniej „paradygmatem wody” i sytuacją Sahelu, gdzie postępujące zniszczenie terenów zalewowych Sahelu spowodowane budową nowej zapory będzie miało katastrofalne skutki klimatyczne w całym regionie (o ile nie globalnie). Ciąg przyczynowo-skutkowy jest tu znacznie prostszy. Jeśli osuszymy bagna, umrą ptaki, ziemia zamieni się w suche klepisko, zwierzęta znikną, a susze staną się jeszcze dotkliwsze.
Wszędzie na świecie wycinka lasów, osuszanie bagien, rolnictwo wielkoobszarowe, tamy i hydroelektrownie oraz urbanizacja sprawiają, że ziemia jest narażona na katastrofalne powodzie, susze i ekstremalne temperatury. Wszystko to dzieje się na poziomie lokalnym. Narracja związana ze zmianami klimatu sugeruje jednak, że nie niosą one ze sobą poważnych konsekwencji, a są jedynie kroplą w morzu globalnych emisji. Przekierowuje ona uwagę z lokalnych zniszczeń na bardziej odległe, być może czysto hipotetyczne skutki.
Alternatywna wizja, którą proponuję w tej książce – taka, w której skupiamy się na lokalnych ekosystemach – unieważnia mechanizmy wyparcia, o których pisze Stoknes. Skupia się na namacalnych zniszczeniach w sposób, który przynosi namacalne rezultaty. Ludzie nie są w stanie zobaczyć zmian w nagromadzeniu niewidocznych, bezzapachowych gazów w atmosferze, ani nie mogą być świadomi odległych skutków klimatycznych. Mogą jednak zobaczyć lub poczuć ogołocone zbocza górskie, erozję wąwozową, smog, toksyczne odpady, zanieczyszczoną wodę i tak dalej. Mogą również zaobserwować powrót ptaków śpiewających w okolicy, wzrost poziomu lustra wody, ponowne pojawienie się ryb oraz odczuć, że woda i powietrze stają się czystsze tam, gdzie zostały wprowadzone ekologiczne rozwiązania.
Problem wciąż jednak pozostaje aktualny. Nie tylko zmiana klimatu wydaje się daleka od codziennego życia; dotyczy to ogólnej degradacji środowiska. Jest to szczególnie prawdziwe w bogatych społeczeństwach. Dotychczas uprzywilejowane kraje były w stanie odseparować się od skutków zniszczenia środowiska. Z tego powodu wydają się one mało realne. Klimatyzacja wciąż działa. Samochód wciąż jeździ. Karta kredytowa wciąż jest aktywna. Śmieciarka wywozi śmieci. Szkoła otwiera się o 8 rano, w supermarkecie jest jedzenie, a w aptece leki. Rutyna, która definiuje normalne życie, jest wciąż nienaruszona. Jeśli jednak będziemy czekać na katastrofę, która ją zniszczy, będzie już za późno.
Dopóki toczy się normalne życie, większość ludzi nie będzie zmotywowana, by podejmować znaczące kroki na rzecz klimatu. Perswazja nie porusza ludzi wystarczająco głęboko. Nikt nie będzie dostatecznie przekonany, by zmienić coś w codziennym życiu, dopóki nie będzie to szło w parze z osobistym doświadczeniem, które dotyka nas cieleśnie i emocjonalnie.
Z tego właśnie powodu musimy trafić do ludzi w jakiś inny sposób. Czy to za pomocą tradycyjnej narracji czy też zaproponowanej przeze mnie – mówiącej o degradacji środowiska na poziomie lokalnym. Musimy stworzyć strukturę, która pozwoli zlikwidować mur odseparowujący ludzi od ich miłości do wszystkich żyjących stworzeń.
Oto, co chcę powiedzieć wszystkim zaangażowanym w aktywizm klimatyczny – ludzie nie zaczną się dbać o ziemię dlatego, że się boją. Naukowe przepowiednie o tym, co stanie się za dziesięć, dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat, nie sprawią, że zaczną się bardziej przejmować. A przynajmniej nie w wystarczającym stopniu. To, czego potrzebujemy, to taki rodzaj energii i zaangażowania, jaki widzieliśmy w przypadku akcji Standing Rock. Potrzebujemy takiego zasięgu aktywizmu, jak w przypadku Flint w stanie Michigan, gdzie wszyscy mieszkańcy – od nauczycieli jogi po cyklistów – połączyli się w nieustającym proteście przeciwko skażeniu ołowiem. Taka postawa wymaga osobistego zaangażowania. A także spojrzenia w oczy realności straty. Uznanie straty nazywa się żałobą. Nie ma żadnej innej drogi.
Akcja Standing Rock – zorganizowana, by zatrzymać rurociąg Dakota – nie skupiała się wokół zmian klimatu (przynajmniej do czasu, kiedy włączyli się w nią „biali” działacze). Skupiała się natomiast wokół ochrony wody oraz integralności miejsc związanych z tradycyjnymi społecznościami. Co więcej, nie dotyczyła wody ogólnie, ale konkretnych prawdziwych miejsc. Tysiące ludzi, w szczególności tych młodych, musiało znieść długie podróże i nieprzyjazne warunki, by móc uczestniczyć w proteście. Taki właśnie rodzaj zaangażowania potrzebujemy wzbudzić, by chronić to, co święte; by chronić wszystkie istoty na ziemi. Pochodzi ono z piękna, straty, miłości i żałoby.
Czy moglibyśmy wciąż wykonywać nowe odwierty naftowe i gazowe, budować nowe gazociągi, otwierać nowe kopalnie odkrywkowe i kopalnie węgla, jeśli działalibyśmy powodowani miłością do ziemi i wody wokół nas? Odpowiedź brzmi – nie. Globalne ocieplenie spowodowane działalnością człowieka byłoby jedynie pytaniem retorycznym. To prawda, protest Standing Rock nie zdołał zatrzymać budowy rurociągu Dakota, ale ukazał ogromną utajoną siłę, która spowodowała, że tak wielu młodych ludzi chciało przebyć znaczne odległości, aby chronić to, co święte. Co się wydarzy, kiedy w pełni zmobilizujemy taką siłę?
Co by się stało, gdybyśmy docenili wartość tego, co lokalne, bezpośrednie, wartościowe i piękne? W dalszym ciągu walczylibyśmy o to samo, o co walczą aktywiści klimatyczni. Jednak powód byłby inny. Wydobycie piasków bitumicznych – ponieważ zabija las i powoduje pustynnienie pejzażu. Górnictwo wierzchołkowe – ponieważ skazuje na zapomnienie święte góry. Szczelinowanie – ponieważ znieważa i degraduje wodę. Wydobycie gazu z dna morskiego – ponieważ wyciek ropy zatruwa dzikie życie. Budowa dróg – ponieważ szpeci krajobraz, powoduje potrącenia zwierząt, przyczynia się do suburbanizacji i zniszczenia habitatu, a także przyspiesza utratę znaczenia społeczności lokalnych. Popatrzcie chociażby na zdjęcia miejsca, w którym wydobywa się piaski bitumiczne w stanie Alberta. Nawet jeśli nic nie wiecie na temat globalnego ocieplenia, wasze serca zapłaczą na widok toksycznych dołów i stawów, gdzie niegdyś rósł dziewiczy las. Albo obejrzyjcie film Gasland. Poczytajcie o wycieku ropy naftowej, który zdewastował deltę Nigru. Te bezpośrednie tragedie trafiają prosto w serce, niezależnie od czyjejś opinii na temat zmian klimatu.
W dalszym ciągu musimy zmienić prawie wszystko, o czym narracja klimatyczna mówi jako o niebezpiecznym. Powinniśmy jednak to zrobić z innej przyczyny i patrząc z innej perspektywy. Nie powinniśmy już dłużej wiązać aktywizmu środowiskowego z wiarą w wielką naukę i autorytet instytucji i zakładać, że gdyby tylko ludzie ufali im bardziej, wszystko byłoby dobrze. Dotyczy to nie tylko instytucji naukowych, ale rozciąga się na wszystkie systemy, w których osadzone są owe instytucje naukowe. Co więcej, nawet gdybym miał zaakceptować stanowisko denialistów klimatycznych, nie zmniejszyłoby to mojego zaangażowania ani o jotę. Przebudzenie ekologicznej świadomości nie jest zależne od zwycięstwa w intelektualnej debacie. To nie sprawi, że ludzie zaczną się troszczyć o środowisko.
Ujmując problemy środowiska w kontekście emisji CO2, oddalamy ludzi od żałoby i bólu. Odwracamy wzrok od buldożerów i kierujemy go na tabelki pokazujące koncentrację dwutlenku węgla oraz średnie temperatury na świecie. Z tej perspektywy wydaje się całkiem sensowne powiedzenie: „Hej, posadzimy nowe lasy w miejsce tamtych, które zostały wycięte, by ułatwić wydobycie ropy naftowej. Poza tym to tylko przejściowe, dopóki nie postawimy turbin wiatrowych.”
Paradoksalnie mówienie o wszystkim w kontekście emisji CO2 pozwala na kontynuowanie działań, które generują CO2. W skali globalnej każda elektrownia czy miasto przyczyniają się do zwiększenia ilości gazów cieplarnianych. Każde miasto mogłoby powiedzieć: „Jeśli reszta świata zmniejsza ilość wytwarzanego dwutlenku węgla, to my już nie musimy”. Każde państwo może stwierdzić: „Nie stać nas na taki duży wydatek. Niech inne państwa tną koszty”. Taka logika jest nie do uniknięcia, jeśli zarówno problem, jak i jego rozwiązanie są sformułowane w kontekście globalnym i ilościowym.
Kiedy kierujemy naszą uwagę na namacalne, lokalne zniszczenia, nie jest już możliwe przeniesienie odpowiedzialności na kogoś gdzieś daleko. Nikt nie może już powiedzieć: „Niech ktoś inny ochroni naszą ukochaną górę. Niech ktoś inny ochroni naszą ukochaną rzekę. Niech ktoś inny ochroni nasz ukochany las.” Zniszczenie naszego ulubionego potoku, gdzie łowimy pstrągi, nie może być zrekompensowane przez planu zalesiania Nepalu. Myślenie o destrukcji środowiska jako o zjawisku „nie na moim podwórku” staje się myśleniem typu „na niczyim podwórku”.
Znajomy naszej rodziny, nieżyjący Roy Brubaker, pastor mennonicki w centralnej Pensylwanii, zorganizował z sukcesem kampanię dotyczącą ochrony wody w swoim bardzo konserwatywnym regionie. W tym celu zmobilizował lokalne kluby wędkarskie i myśliwskie. W całym hrabstwie nie znaleźlibyście ani jednej osoby, która głosowałaby na Hillary Clinton, ani nikogo, kto ruszyłby palcem, gdyby Roy ujął ten temat w kontekście zmian klimatu. Mimo to, udało się ochronić lokalny akwen wodny, co przyczyniło się także pozytywnie do sytuacji w dole rzeki, w Zatoce Chesapeake. Jeśli mój punkt widzenia jest poprawny, można powiedzieć, że zyskała na tym także cała planeta.
Czy jeśli zmniejszymy nacisk na narrację o węglu, będzie to oznaczało, że “interes jak zwykle” (ang. business as usual) dostanie zielone światło? Nie, jest wręcz odwrotnie. Jak przewidział Wolfgang Sachs: „Po niewiedzy i biedzie, które zajmowały ludzi w poprzednich dekadach, przetrwanie planety stanie się prawdopodobnie kolejnym gorącym tematem lat 90-tych, w imieniu którego zostanie rozpętane kolejne szaleństwo technologiczne”. [4]
Ochrona i uleczenie lokalnych ekosystemów dookoła świata znacznie bardziej burzą porządek cywilizacji w obecnej formie niż uniezależnienie się od paliw kopalnych. Mainstreamowe polityki klimatyczne zakładają, że możemy po prostu przełączyć się na źródła odnawialne, by w dalszym ciągu zasilać społeczeństwa przemysłowe i kontynuować globalny rozwój gospodarki. Stąd też pojawiające się hasła „zielona energia” czy „zrównoważony rozwój”. Zmiany klimatu są dość na rękę mocodawcom pod warunkiem, że są przedstawione w taki sposób, który daje im jeszcze więcej władzy. Ludzie ci wierzą, jak pisze Sachs, że powierzono im „prometejskie zadanie utrzymania globalnej maszyny przemysłowej w ciągłym, coraz szybszym ruchu, przy jednoczesnej ochronie biosfery naszej planety.”
By sprostać temu zadaniu, kontynuuje Sachs, „trzeba będzie dokonać olbrzymich zmian w zakresie nadzoru i regulacji prawnych. W jaki bowiem inny sposób można dostosować istniejące prawo do niezliczonej ilości decyzji, których dokonujemy na szczeblu osobistym, narodowym, globalnym? Usprawnienie funkcjonowania polityki industrialnej oraz to, czy w ogóle uda się tego dokonać poprzez zachęty rynkowe, rygorystyczne ustawodawstwo, programy naprawcze, wyrafinowane szpiegostwo lub wyraźne zakazy, ma tak naprawdę drugorzędne znaczenie. Bardziej istotny jest fakt, że wprowadzenie tych strategii wymaga większej centralizacji, a w szczególności silniejszego państwa. Ekokraci rzadko kwestionują przemysłowy model życia w kontekście zmniejszenia obciążeń nałożonych na przyrodę. Pozostaje im więc konieczność ujednolicenia niezliczonych działań społeczeństwa ze wszystkimi umiejętnościami, dalekowzrocznością i narzędziami zaawansowanej technologii, jakimi dysponują”. [5]
Zmiana klimatu zwiastuje rewolucję w relacji między naturą a cywilizacją. Nie jest to jednak rewolucja, która ma na celu bardziej wydajne rozdysponowanie globalnych zasobów przy zachowaniu niekończącego się wzrostu. To rewolucja miłości. To ponowne przyznanie, że lasy są święte, że namorzyny, rzeki, góry i rafy koralowe – każdy z tych elementów jest święty. To miłość do każdego z nich z tego powodu, że istnieją, nie zaś dlatego, by chronić je ze względu na korzyści klimatyczne.
Założenie, że głęboka i aktywna troska o planetę wynika z doświadczenia piękna i żalu, a nie z lęku o przyszłość, może wydawać się sprzeczne z intuicją. Wszak wielu ludzi mówi mi, że zostało aktywistami, kiedy dowiedziało się o nadchodzących katastrofalnych skutkach zmian klimatu. Z tego właśnie powodu ludzie przyjmują język kosztów i konsekwencji, mając nadzieję, że to sprawi, że inni będą się bardziej troszczyć o środowisko.
Ale czy właśnie dlatego zostałeś ekologiem? Wykorzystanie argumentów klimatycznych do promowania innych kwestii związanych z ochroną środowiska ma swój psychologiczny odpowiednik. Jest nim kultywowanie obrazu i własnego wizerunku trzeźwo myślącego realisty, w którym „delikatne” racje miłośników natury ustępują miejsca racjonalnym, utylitarnym argumentom. Możesz próbować ukryć się pod danymi o poziomach oceanów oraz stratach finansowych i zagrożeniach związanych z nieurodzajami upraw. Ale i tak prawda jest taka, że przytulasz się do drzew. Jesteś miłośnikiem wielorybów, obserwatorem motyli, opiekunem żółwi. Być może odprawiasz rytuały druidów lub łączysz się z duszą Gai w poszukiwaniu wizji. Argumenty, które podajesz na temat przyszłych oddziaływań na środowisko, wzrostu temperatury o 1,5 lub 2 st. C, wzrostu poziomu morza, hektarów lasu, zwrotu z inwestycji w energię fotowoltaiczną, szybkości uwalniania klatratów metanu… to wszystko ma usprawiedliwiać twoje ckliwe uczucia nawiedzonego ekologa. Ale to może być faustowski pakt z diabłem, w którym ekolodzy przejmują język władzy w zamian za swą duszę.
Taki pakt mógłby być wart grzechu, jeśli faktycznie przyniósłby zamierzony efekt. Lecz tak się nie dzieje. Sytuacja ekologiczna na Ziemi stale się pogarsza, pomimo przyjęcia modeli opartych na twardych danych oraz argumentów kosztów i korzyści, które za nimi stoją. Już próbowaliśmy być rozsądni. Być może teraz przyszedł czas na bycie nierozsądnym. Kochanek nie potrzebuje egoistycznych powodów, by miłować swą ukochaną. Jeśli uhonorujemy naszego wewnętrznego miłośnika przyrody i będziemy mówili z tego miejsca, inni nas usłyszą. Być może mówiliśmy złym językiem, próbując wywołać zmiany na poziomie umysłu, podczas gdy tak naprawdę potrzebujemy zmiany na poziomie serca.
Przypisy
[2] Zupełnie zmyśliłem te statystyki. Mój argument wydaje się jednak bardziej przekonujący z tą dołączoną liczbą, prawda? Jestem pewien, że gdybym wybrał odpowiednią bazę danych i metodologię, mógłbym wygenerować tę liczbę, a właściwie praktycznie dowolną liczbę, którą wybrałem. To pokazuje jak liczby zaciemniają obraz. Zawsze musimy zapytać, co kryje się za nimi.
[3] Schiffman (2015).
[4] Sachs (2010), 24. (Wspomniany esej z tej kompilacji został napisany w latach 90-tych.)
[5] Ibid., 35.